Czterech na pięciu dentystów poleca tego blogspota.

Mamo żyję

Kochani moi - wróciłam. Do pisania, do Szczecina, do życia. Prób powrotu miałam wiele, za co niejednokrotnie plułam sobie w brodę, bo wiele notek, które wpłynąć na człowieka frajera miały nigdy nie ujrzały światła dziennego. Teraz, z perspektywy czasu myślę, że tak miało być. Wydarzenia opisywane w ramach tego bloga były od zawsze lepszym lub gorszym ujęciem pozytywów mojego życia, a ostatni rok był tonięciem w codziennej i smutnej szarości. Wczoraj sobie pomyślałam, siedząc zmarznięta w pociągu - napiszę. Nie dam rady wydusić z siebie wszystkiego jak bym chciała, myśli przykryte będą zmęczeniem, a wspomnienia mgłą. bo nie potrafię już przekazywać niczego na bieżąco, ale znów pozostawię po sobie ślad w wielkim Internecie.


Cóż się działo, że mnie nie było i dlaczegóż ostatni rok nazywam tak ciemnym okresem? Powodów miałam wiele - począwszy od oderwania się od swojej pierwszej licealnej miłości, poprzez chorobę ojca i na natłoku szkolnych obowiązków kończąc. Później byłam po prostu, najzwyczajniej w świecie, zmęczona. I nie była to depresja, nie było to coś co można było odespać. Potrzebowałam po prostu zmiany i spokoju, które to zostały mi zaoferowane przez znajomych i przyjaciół z całej Polski, za co serdecznie im dziękuję. Nie było przecież tak, że całymi dniami przesiadywałam w domu - jeździłam na Woodstocki, chodziłam na Sylwestry, a nawet planowałam swoje debilne panele na konwentach, które były tak drogie, że aż nieopłacalne dla kogoś, kto ze świata mangi i bajek dla dzieci wyrwał się już dawno. Nie mogę jednak powiedzieć, że któregokolwiek z wyjazdów bym żałowała. Wręcz przeciwnie - to one sprawiały, że wciąż funkcjonowałam w sposób stabilny. W każdym razie czuję się teraz, jakbym magicznie teleportowała się do sierpnia i mogła wreszcie naprawdę odsapnąć. Jako przyszła studentka Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego na kierunku Informatyka wypięłam dumnie pierś, zabrałam się za przenoszenie Morciaka na nowy serwer i... poległam. Na szczęście uratowała mnie Tajemnicza, Zielona Fasolka zwana w pewnych kręgach Nobu i stało się - na kilka dni przed planowanym zlotem forumowym udało nam się wyrwać ze szponów Forumpolisza i wypłynąć na wody normalnych, nie robiących problemów hostingów.

I właśnie owy zlot chciałabym tutaj, dzisiaj, dla siebie i dla obecnych na nim opisać z mojej perspektywy, bo mam wrażenie, że przez moje wieczne przymulenie za mało się odzywałam i pozostawiłam po sobie wrażenie chłodnej, zakochanej w kotach bagietki. Od razu uprzedzam, że tak nie jest - po protu nieustannie chciało mi się spać, bo trzy godziny snu w kokonie nie są w stanie zapewnić odpowiedniej dawki kimania dla takiego lenia jak ja.

W środę, równy tydzień temu, wspaniała Ja opuściła rodzinne strony by udać się z błogosławieństwem niezawodnego pkp do Łodzi, gdzie spotkała się z drugą administratorką zwaną, uwaga, Iryskiem. Wspólne dni spędziłyśmy na lurowaniu pokemonów pod manufakturę i chodzeniem po Bałutach w godzinach, kiedy wszystkie dzieci grzecznie śpią. Bawiłam się wybornie, bo dobrze jest wiedzieć, że przy całym tym pędzącym społeczeństwie wciąż zostały przy mnie osoby, które mają zajawki na te same rzeczy co ja i nie przeszkadzają im moje wygłupy ani dziwactwa. Moje i, tu zauważyć trzeba - moich rodziców, którzy wyjątkowo rozbawieni kierunkiem mojej podróży zażyczyli sobie posłanie z niego pocztówki do znajomego żeby, uwaga, strollować go za pośrednictwem Poczty Polskiej. Śmiesznie było się utwierdzić w przekonaniu, że moje koszmarnie przygłupie poczucie dowcipu nie wzięło się znikąd.


Po nocach dwóch, pełna obaw (bo wciąż mogłam zrezygnować i zostać w Łodzi) wyruszyłam do Gdyni. Trasa minęła mi cudownie, w potwornym ścisku, na korytarzu pod nieczynnym kibelkiem. W pewnym momencie, kiedy wszyscy ludzie zaczęli wstawać że swoich miejsc i napierać na mą wspaniałą, blokującą przejście wielkimi torbami osobę zwróciłam się do konduktora z pytaniem: czy to już Gdynia? Odpowiedział, że tak, więc wyczołgałam się na zewnątrz z moimi tobołami i telefonicznie zakomunikowałam, że już jestem. Udało mi się przetrwać te sześć godzin walki.

Przechodząc do podziemnego tunelu zostałam zaczepiona przez łysego jegomościa próbującego pomóc mi w niesieniu toreb, którego w szoku i przerażeniu spławiłam, a następnie nie mogąc odnaleźć Pana Adama zwanego Michałem sfrustrowana usiadłam na ziemi. Łysy (najpewniej taksówkarz) wciąż wpatrywał się we mnie z zaciekawieniem, toteż posłałam do mojego nowego, najlepszego przyjaciela sms o treści tak ułomnej, że przebiła większość tych dotychczasowych: ej, jesteś łysy? (Żałowałam tego później, bo był to kolejny mem wyjazdu.) Następnie, olśniona postanowiłam zapytać któregoś z innych podróżnych gdzie właściwie się znalazłam i... cóż, okazało się, że w Sopocie.

Uratowała mnie wyglądająca jak miks mistrza Kung Fu z Yodą babcia, która kazała mi wbić w podejrzanie wyglądającą kolejkę  i chociaż spóźniona - znalazłam się w docelowym miejscu spotkania.... no, tylko autobus odjechał w pizdu i dzielna organizatorka musiała jechać po nas samochodem.

Mimo tych niedogodności udało się. Nie tylko dotrzeć w jednym kawałku, ale i przetrwać trzy dni z ludźmi, których wcześniej nie znałam i nie rozszarpać ich, a skłonności do tego mam dość spore. Byli to ludzie śmiejący się, umiejący rozłożyć namiot i przyjaźni. W ten sposób przebili w hierarchii mojego kota (ponieważ on namiotu rozkładać nie potrafi). Tak, misie moje. Istnieje gdzieś na tym chorym świecie garstka ludzi równie niedojrzałych i trzepniętych (mam nadzieję, że pozytywnie) jak ja. Ludzi za którymi wskoczyłabym w płomienie pożogi by uratować ich Finite w ogień i spłonąć niczym męczennik Mortisa Braian Sue.
Podobało mi się Żukowo. Szczególnie Gonzales, którego z Ururu wyobraziłyśmy sobie jako wyjątkowo klimatyczne miejsce żywcem wyjęte z High Fantasy RPGa, a tutaj... bar przy stacji benzynowej. Okolice domu Kimi wyglądały jak z tego strasznego horroru gdzie autobus z uczniami psuje się na polu kukurydzy, a jej fajny kot żuł mi włosy. 10/10 pojechałabym tam znowu.


Załączyłam najlepszą fotę (Adama nie ma bo był aparatorem).

Będę tego później żałowała, wiem. Tak samo jak 50 poprzednich notek na tym blogu. Generalnie polecam wam taki nostalgiczny powrót do moich starych notek, "niezły sztos".




Warto wspomnieć, że jeszcze przebywając w Łodzi zostałam zaskoczona ofertą założoną przez niejakiego Alistaira Prewetta, pieszczotliwe zwanego Filipkiem i zamiast w poniedziałek jak normalny człowiek wrócić do domu - pojechałam ledwo przytomna do Gdańska, gdzie zabukowałam sobie pokój hotelowy z naprawdę ładnymi Niemkami. (Polecam Gdańsk.) Jak to w życiu bywa nie zobaczyłam prawie nic z listy 50 rzeczy, które miałam zobaczyć, ale złapałam pokemona, więc się kalało. Wracając do Prewetta, to przeurocze stworzenie było prawie tak złe w Splendor jak ja w Makao, wyższe ode mnie o dwa wiadra, paliło papierosy i generalnie wyglądało i zachowywało się jak dorosły człowiek, co było niebywale krępujące (ubierasz się na spotkanie w lakierki i plecaczek z Doktora Who, a tutaj taki ZONK), ale jednocześnie czuję się nieco zauroczona faktem, że spotkałam się z człowiekiem, którego w normalnych warunkach nie miałabym szans poznać. Nawet gdybyśmy mieszkali w tym samym mieście. Serio.


Z tego miejsca chciałabym podziękować Iryskowi za kochanie mnie, mamie Iryska za wybaczenie mi zgubienia portretu Babci w pociągu, Kimiś za ugoszczenie nas na swoim ogrodzie i kupienie mi bakłażana, Ururu za całokształt bycia sobą, Bickowi za odganianie komarów, Adamowi za poczekanie na mnie przy McDonaldzie, Lence za oprowadzenie nas po Biedronce, Filipkowi za to, że usta mnie później bolały od uśmiechania, mojej mamie za to, że mnie urodziła i panu taksówkarzowi za wydanie reszty w zaokrągleniu na moją korzyść. No i krasnalowi w kaszkiecie za to, że nas nie zabił kiedy spaliśmy.

Pozdrawiam, Człowiek Frajer

Pees, bo zawsze musi jakieś być - skrobałam to trzy dni, po czym wywaliłam 2/3 objętości i wysyłam w okrojonej, minimalistycznej wersji. Dlaczego? Bo jestem kobietą i mogę.

Jak przegrałam wojnę z PLSP Stettin

Kiedy czytam stare notki z tego bloga zastanawia mnie jedno: co zmieniło się w moim życiu, że z człowieka piszącego tęczowymi literkami posty o wycieczkach na kebab, przeobraziłam się w kogoś, komu nawet nie chce się podnieść z łóżka, bo oznaczałoby to bezpośrednie starcie z rzeczywistością. Szkoła plastyczna była moim wielkim marzeniem. Później stało się nim osiągnięcie w niej jakiegoś sukcesu. Okazało się jednak, że droga ku temu jest niebezpieczna i bolesna, a cel nierealny. Samodzielny rozwój okazał się być jedynym sensownym sposobem na cokolwiek w moim PLSP, a i to po jakimś czasie stało się niemożliwie ciężkie.

Poniedziałkowe pięć godzin snycerstwa odbębniam, bo nie mam wyjścia. Dyplom, który zaprojektowałam po poprawkach okazał się być największą paskudą w historii, w dodatku ze względu na moje zerowe zdolności wycinania czegokolwiek w drewnie - całość prezentuje się po prostu źle. Straciłam zapał do wszystkiego w miesiąc, aż zastały mnie ferie i masa obowiązków, którym nie jestem w stanie sprostać. Najgorsze jest w tym to, że pomimo obwiniania głównie siebie nie jestem w stanie powiedzieć, że uzyskałam tutaj całkowite wsparcie ze strony kadry. Moi nauczyciele kłócą się ze sobą. Warsztatowiec podpisał dokumentację, a później zmieniał sobie rzeczy przy realizacji "bo ponieważ", ignoruje to, co do niego mówię i udaje głuchego, chociaż słyszy szepty z drugiego końca sali. Doszłam w ten sposób do momentu, w którym wpatruję się w przyklejone do deski kwiatki w milczeniu i nie jestem w stanie nawet ruszyć ręką, żeby cokolwiek w sprawie obrobienia ich uczynić. Nigdy nie spodziewałam się, że w plastyku właśnie zostanę zestawiona z tym, że nie mogę zwrócić się do prowadzącego zajęcia po pomoc, bo za bardzo się boję jego ciągłego gadania, że nie nadaję się do niczego

Malarstwo ciężko mi skomentować, bo Richard uczynił w swojej niedoli wszystko, żebyśmy stworzyli prace jak najlepsze i do tej pory trwam w przekonaniu, że jest jednym z niewielu nauczycieli w historii tego więzienia, który naprawdę wie co robi i robi to dobrze. Porównując poziom dyplomów z rysunku i malarstwa, a głównego przedmiotu zawodowego można złapać się w przypadku naszej grupy za głowę.

Przeraża mnie to, jak wysoki pułap osiągnęło to narastające uczucie beznadziejności i jak bardzo nie chce mi się spod niego wygrzebywać. Gdyby wystarczyło po prostu zamknąć ten rozdział, pierdzielnąć dyplomem o ziemię, zdać normalnie maturę i odejść ciszy, próbując wymazać niemiłe wspomnienia byłabym najszczęśliwszą z najszczęśliwszych.

Teraz niestety pozostaje mi tylko podniesienie się i stawienie czoła kolejnej wypowiedzi o tym, jaką porażkę osiągnęłam i jak bardzo nic ze mnie nigdy nie będzie. Przykro mi tylko, że zawiodłam też kilku tych nielicznych, którzy zawsze byli dla mnie w porządku.
© Agata dla WioskaSzablonów | Technologia blogger. | Freepik FlatIcon